Deszcz parasoli nad miastem Jakby ktoś czarnym flamastrem Stawiał wciąż kropki nad i Zamknięte już wszystkie drzwi Nie wypada się chować, nie wypada się Nie wypada się chować, niech wypada się Deseń wytartej koszulki Błękitne tło w parasole Niebo nad miastem zaludnił Tłum, a ja sama na dole Deszcz parasoli nad miastem Odbite w oczach kałuże W dłoni zasuszony aster Nie mogę czekać już dłużej Parasol chroni od ulew Co chroni od parasoli? Sypią się z nieba jak kule Ołów do nóg mi się topi Deszcz parasoli nad miastem Jakby ktoś czarnym flamastrem stawiał wciąż kropki nad i Zamknięte już wszystkie drzwi Nie wypada się chować Nie wypada się Nie wypada się chować Niech wypada się Jak trujące kapelusze Jak ciężkie czarne dmuchawce Jeśli się tylko poruszę Zamkną mi oczy na zawsze Wyziera błękit spomiędzy Lecz gdy przyglądam się bliżej Dostrzegam powietrzne pręty Sięgają wyżej i wyżej I patrzeć nie mogę przestać Niebo? już nie niebo widzę Parasol taki jak reszta Ale z niebieskim podbiciem Deszcz parasoli nad miastem Jakby ktoś czarnym flamastrem stawiał wciąż kropki nad i Zamknięte już wszystkie drzwi Nie wypada się chować Nie wypada się Nie wypada się chować Niech wypada się Nie, nie, nie wypada się chować Nie wypada się Nie wypada się chować Niech wypada się Nie, nie, nie Nie wypada się chować Nie wypada się Nie wypada się chować Niech wypada się Nie wypada się chować Nie wypada się Nie wypada się chować Niech wypada się