Ja Adam Polak Leżałem na łące duchem (ja Adam Polak Leżałem na łące duchem) Pod niebios świecących punktowo zmarzniętym stropem Sny nieprzystające Napierając szeregami na oko Łzy wyciskały spod powiek gorące Co mi właśnie oczyściły widoczność Wzruszenie, niemoc pomieszana z lękiem I nadmiar wrażeń sprawiły, że pękłem Z pęknięcia na szczycie czoła szczelina rozległa poczęła pęczniejąc sunąć Światłem nabrzmiała, w głąb Światło w źrenicach Przebudzenie świadomości Nierówno ale w głąb Prując cięła mi szczelina misterne miasta wewnętrznych moich państw Runęły granice języka, prawa, konwenanse, dystanse, formy, prawda Łąka zwróciwszy się piersią do góry Łykała ciszę gęstą jak grochówka wojskowa Zza najcieńszej mlecznej chmury Zza jej lewego brzegu, frunie muszka Żarząc się ultrabłękitnie i mówi "Gada do mnie z przekonaniem, jak mówca" Wiem, choć z daleka nie słychać jej słowa Wiem, że zaczyna się sprawa od nowa Na drugim planie pełna, srebrna głowa Król księżyc, oko, spotlight, wydobywa pierwszoplanową sprawę Zjawiskowa mucha w scenografii jak u Von Triera Pęcznieje, zbliża się, co za okaz! Nie mucha to, ach Lecz planetoida Duch we mnie zadrżał i jęknął z tęsknoty Wydobył z siebie pamięć wstecznej formy