Była sobota, trzeźwy jak poranek Płakałem nad rzeką Przeklinając dzień powrotu do zmysłów Dzień ucieczki o świcie Brudne dłonie kryjąc w płaszczu Niosłem klucze podrabiane Korek po wypitym winie, kartkę z Londynu Kropla po kropli bliżej ciemności Płynie rzeka mojej krwi Żałoba po wierszach jest zawsze na biało Różowieje nade mną oko boga Świt otwiera powiekę Jeszcze dobiegnę do dna które będzie Senną fontanną dreszczem po krzyżu Na ławce na słońcu ogrzeje kości Zagram nimi o wszystko I wyjdę w gęstą noc