Podobno życie to moment Większość po torze, drzewo, dom i potomek Ciągnie swój los nim przyjdzie czas, by wejść do łodzi z Charonem A ja pochodzę z Łodzi, jak mam odejść to w swoją stronę Obok mnie ludzie nie zdejmują z ust monet Dla mnie kosmosem jest ZUS, dla nich Pollock i Monet Podkładam co dzień swój ogień pod monotonię I podlatuję do słońca kiedy czuję, że płonę Karcą mnie wzrokiem przechodnie, patrzą po sobie Gardzą tą pracą, lecz nie gardzą owocem jej Dla mnie te tkanki to są stroje przechodnie Patrzę na dłonie, wszystko co nie jest moje próbuje dostrzec Mnie, za przewinienia dzieciństwa biję się w pierś Lecz to właśnie przez nie serce łomocze w niej Jak u kolibra, podcięli mi skrzydła, bym nie podskoczył Więc halę odlotów zrobiłem z Golden Gate I lecę w dół króliczej nory Patrząc jak sypią się życia ułożonych znajomych Zanim podobne mi byty wreszcie stworzy algorytm Po srebrze będę jak surfer gonił za niewiadomym Dziecko przejściowych dni, niegotowe na wszystko Nie stroję i do komuny i do kapitalizmu Świat ciągnie ze mnie wybory jak forsę fiskus Więc toczę się mimowolnie, nie mogąc ustać w miejscu Ludzie chcą autorytetów, nie wiem jak to nabrało impetu Nie mam celu i nie daję rad, znam się tylko na zagubieniu Tonę fundamentów zamieniłem w gruzy Konkretów chcesz? Nie służę Wbity znajdziesz mój łeb w murze Nim złapię ich się jak drzew w burzy Nie wiem ilu takich jest jak ja, naraz cudem i dziwolągiem Dotknę na horyzoncie raj choćbym sam miał się bić w szczepionkę Dzięki za troskę i pejcz, propsy i hejt Wszystko co dźgnęło mnie bym wreszcie wszedł przez Golden Gate Yeah, yeah, nie, nie to nie czas na refren Wszędzie ta sama papka, lepkie kłamstwa i brednie Wiecznie chcą bym przepraszał ich, że wzrastam konsekwentnie Moje korzenie prą przez czarny asfalt na powierzchnię Moje jest każde miejsce, bo nie pasuję nigdzie Duszę się ciszą gdy stoimy przy windzie Jak wtedy gdy T-shirt w purpurze jak Sakura gdy gubi liście Wyrwałem życiu pióra, którymi skreśliliście mnie I nadal uciekam do prawdy, choć nieraz bolała Niejedna chciała dziecka, ta jedna nie chciała Miałem czas marzeń, by jakaś mnie pokochała I czas, że rap zabrał mnie dalej niż Yokohama Gdyby nie słowo przeszłość, byłby człowiek święty Ale gdzieś pod powierzchnią kryją się odmęty Czego to się nie zrobi nim się w sobie przejrzy Kto by się poznać musi skoczyć z Golden Gate? My!